Mężczyzna w okularach i w koszulce polo wpatrujący się w obiektyw aparatu
Wacław Taciak był jednym z kilku strażaków zawodowych ze śremskiej straży pożarnej, który brał udział w akcji gaśniczej w Kuźni Raciborskiej / fot. M. Czubak
  • Home
  • Galerie zdjęć
  • Wacław Taciak – wspomnienia śremianina z największej akcji gaśniczej w historii Polski

Wacław Taciak – wspomnienia śremianina z największej akcji gaśniczej w historii Polski

Co o tym sądzisz?
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0
+1
0

Gdy w dniu 26 sierpnia 1992 roku wybuchł pożar w Kuźni Raciborskiej, Wacław Taciak miał dwa lata służby wtedy w Rejonowej Straży Pożarnej w Śremie. Wraz z innymi pojechał pomagać ludziom i okiełznać groźny żywioł, który strawił ponad 9 tysięcy hektarów lasu. Redaktor Michał Czubak rozmawia z nim o tamtych wydarzeniach z okresu 26-30 sierpnia 1992 roku.


Berdychowski Kwiecien2 2024

Pamięta Pan ten dzień, ten moment, kiedy otrzymaliście informację, że pali się w Kuźni Raciborskiej?

– Pamiętam, że nie pojechałem w pierwszej grupie strażaków. Wydarzenia z Kuźni obserwowałem w telewizji, ale widziałem, że po kilku dniach przyjdzie kolej i na mnie, by tam pojechać, zmienić tych kolegów ze służby, którzy pojechali tam w pierwszym rzucie. Już nie pamiętam, czy pojechałem tam w drugiej, czy w trzeciej zmianie, ale właśnie jak my tam byliśmy, to zakończono akcję gaśniczą i z całą kompanią poznańską wróciliśmy do domów. Już nie pamiętam, ile osób liczyła grupa, z którą pojechałem. To było zgromadzenie osób z innych jednostek.

Wy tam jechaliście ze sprzętem stąd czy tam już na was wszystko czekało?

– Tak. Pierwsza zmiana jechała ze sprzętem, a my już jechaliśmy autobusami, by podmienić strażaków, którzy już tam walczyli z pożarem. Oczywiście jakiś tam sprzęt jechał, jakieś pojazdy, bo tamte w Kuźni się zużywały, wymagały naprawy. Na początku, jak doszło do tego wielkiego pożaru, to było tzw. pospolite ruszenie i każdy brał, co mógł. Dopiero później było to jakoś skoordynowane i brane były tylko te sprzęty, które były tam potrzebne na miejscu.



fot. Państwowa Straż Pożarna

Jak zajechaliście na miejsce, co tam się działo? Jak to wyglądało?

– Pierwszym naszym obozowiskiem był jakby teren jakiejś spółdzielni rolniczej. Później noclegi mieliśmy na sali gimnastycznej w jakiejś szkole. To było na przełomie sierpnia i września, więc w szkole w tym czasie nie odbywały się zajęcia lekcyjne. Ostatnie kilka nocy spędziliśmy na terenie jakiegoś ośrodka wypoczynkowego.

Jakie Panu i pana załodze przydzielono zadania w Kuźni?

– My pracowaliśmy w dzień. Nie jeździliśmy do działań w nocy. Z uwagi, że trwało już dogaszanie pożaru to naszym zadaniem było dowożenie wody w okolice wsi Łącza (w początkowej fazie pożaru w tej wsi ogień podszedł pod zabudowę mieszkaniową – dop. red.). Wodę dostarczaliśmy do zbiorników na polanę, a z lasów wyjeżdżały wozy bojowe, które się od nas tankowały. Wodę czerpaliśmy z utworzonego stanowiska wodnego. Już typowego takiego stricte gaszenia nie było. Dym, smród było czuć. Gdzieniegdzie zarzewia ognia się pojawiały. Było widać, że gdzieś tam ktoś walczy jeszcze z płomieniami.

Pewnego dnia podczas mojej służby, pamiętam to dobrze, w miejscu tym lądował helikopter. Wielkie poruszenie się zrobiło pośród nas strażaków. Z tego śmigłowca wysiadł Dela, ówczesny komendant główny PSP i jakiś wysoką rangą wojskowy. Już nie pamiętam, kto to był. Wylądował tam, gdzie nasza poznańska kompania stacjonowała. Wylądował, przywitał się i zajął się swoimi sprawami.

Pan był już przy końcu działań, ale czy jeszcze mówiło się o ofiarach tego pożaru? Tych strażakach, którzy zginęli podczas służby na początku działań gaśniczych?

– Tak. To była głośna sprawa. Od innych, którzy zjeżdżali z działań, dowiadywaliśmy się, że takich zdarzeń, ale nie zakończonych śmiercią, było więcej. Gdzieś tam ktoś wozem bojowym w drzewo uderzył, bo w tym dymie to nie widział nic. Słyszało się takie opowieści, że trzeba było uciekać przed ogniem. Ci, którzy zginęli (aspirant Andrzej Kaczyna z Komendy Rejonowej Straży Pożarnej w Raciborzu i druh Andrzej Malinowski z OSP Kłodnica z Kędzierzyna-Koźla – dop. red.) to zostali okrążeni przez płomienie. Ogień poszedł górą. Jak ogień idzie już koronami drzewo, to w zasadzie nic nie idzie zrobić. Tylko samolotami można to ugasić, a wtedy tak właśnie było z nimi. To nie był pożar lasu takie, jakie mamy dziś. To był pogrom. To był chaos. W eterze każdy nadawał, trudno było się porozumieć z kimkolwiek. Trzeba było uważać, by nie zabłądzić, by nie pojechać za innymi. Były nieporozumienia.

fot. Muzeum Pożarnictwa Mysłowice

Pożar w Kuźni Raciborskiej – historia

Pożar wybuchł 26 sierpnia 1992 roku około godziny 13.50 i szybko został zauważony w rejonie 109 leśnictwa Kiczowa, w nadleśnictwie Rudy Raciborskie, niedaleko miejscowości Solarnia, przy linii kolejowej łączącej Racibórz z Kędzierzynem-Koźlem.

Warunki atmosferyczne były niezwykle sprzyjające rozprzestrzenianiu się ognia – temperatury przekraczające 32°C, a 30 sierpnia w Kaliszu i Łodzi osiągnęły nawet 38°C. Silny wiatr wiejący z południa i wyjątkowo niska wilgotność ściółki leśnej stwarzały trudne warunki.

Najprawdopodobniej iskra wydobyta spod kół hamującego pociągu była źródłem zapłonu. Pożar udało się ostatecznie opanować po czterech dniach, ale proces dogaszania trwał aż do 12 września. Kluczową rolę w akcji gaśniczej odegrały 26 samoloty PZL M18 Dromader, które zrzuciły wodę bezpośrednio na ogień. Dodatkowo zaangażowano około 1100 pojazdów strażackich, helikoptery, 50 cystern kolejowych, 6 lokomotyw oraz ciężki sprzęt, w tym czołgi inżynieryjne, pługi i spychacze. W sumie w działaniach ratowniczych wzięło udział około 10 tysięcy osób.

Skutki pożaru dla nadleśnictw Rudy Raciborskie, Rudziniec i Kędzierzyn były tragiczne pod względem ekologicznym. W wyniku pożaru życie stracili dwaj strażacy: aspirant Andrzej Kaczyna z Komendy Rejonowej Straży Pożarnej w Raciborzu oraz druh Andrzej Malinowski z OSP Kłodnica z Kędzierzyna-Koźla. Ofiarą była również osoba cywilna. 23-letnia Gabriela Dirska, matka małego dziecka, zginęła tragicznie, gdy próbując ocalić córkę w wózku, została przygnieciona przez strażacki wóz jadący na miejsce pożaru. W wyniku wypadku ucierpiało wielu strażaków, a około 50 osób zostało przewiezionych do szpitala, a dodatkowo około 2000 osób odniosło lekkie obrażenia ciała.

Pożar spowodował spalenie łącznie 9062 hektarów ziemi, z czego 6212 hektarów znajdowało się w ówczesnym województwie katowickim, a 2850 hektarów w ówczesnym województwie opolskim. Na szczęście nie doszło do zniszczeń budynków czy zakładów produkcyjnych.

Po dziś dzień, w przededniu 31. rocznicy pożaru, uchodzi on za największy na terenie naszego kraju w powojennej Polsce.

Cała rozmowa w Wacławem Taciakiem do przeczytania w najnowszym papierowym wydaniu Tygodnia Ziemi Śremskiej lub w e-wydaniu dostępnym w naszej zakładce “sklep”.

Zostaw komentarz